wtorek, 7 października 2014

Nieprzepisowo #15 Oszukać sumienie. Zaspokoić pragnienie, czyli kawa z mlekiem, raz!

Kawa. Jedyna rzecz, bez której nie wyobrażam sobie totalnie dnia. Potem druga. Nieraz trzecia. Czwarta. W pół do piątej.
Bywała. Przed tym, zanim różową krechą odcięłam się od źródełka.
Było ciężko. I nadal jest. 
Ale nie przez detoks. Tylko gadanie. 
Nie pij kawy! Jesteś w ciąży! 
Pijesz kawę? Przecież karmisz!
No i...???

Na swoje szczęście, albo i nie, wylądowałam w krainie kawą płynącej. I to nie jakimś tam sratte latte czy frappe w pappe. Tylko kofeiną w czystej formie. Przefiltrowaną, coby kłaczki podniebienia nie drażniły. No sugar of kors. Bączkogenną, że w oczy nieraz szczypało.
To znaczy tak było. Potem nastał TEN dzień :) 
Nie żebym dobrowolnie. Prędzej bym się chyba nauczyła stopami klaskać. 
Ale przymuszana. Bełtem zastraszana. 
I mimo, że ciążę znosiłam zupełnie nie książkowo, czyli dobrze, to już sam zapach kawy generował we mnie odruch miotania wiadomym zawodem. No, nie mogłam stale tak bluzgać przecież :P
Poddałam się. Detoksowi.
Jednak gdy inkubatorek nabrał rozmiarów. A do psiochpsiuły śpiewałam znamy się tylko z widzenia... w lustrze. Zwrot akcji hormonalnej spowodował, że moja poranna przygoda z kawą odrodziła się. W formie bardziej przelotnego romansu, niźli żarliwego uczucia. Ale jednak.
Kategoryczne rozwiązanie kawowego problemu nastąpiło z chwilą... rozwiązania. Przynajmniej takie chciałam mieć wrażenie. Mama opuściwszy bramy Mordoru, radość przypieczętowała nie tylko pamiętnym pudełkiem czekoladek. Musiała przecież czymś tę słodycz zapić.
Wyrzut sumienia był. Wprost proporcjonalny do ludzkiego gadania. A odwrotnie do wyrzutów adrenaliny jakie mną wtedy targały. Czyli znikomy. Tak jak i szkodliwość czynu.
Bo nie ma nic złego w kawie. Jednej. Czarnej. Nawet mocnej.
Złe jest myślenie, że to jest złe. Brak umiaru. I rozsądku. 
Ale żeby było śmieszniej. Tak jak mi się tej kawy chciało w ciąży. Tak po wykluciu, wcale.
Zdziwko?!
My matki jesteśmy wtedy podobno skazane na bluesa.
Śpimy luksusowo po 4 godziny na dobę. Zazwyczaj gdzie popadnie. Chodzimy na rzęsach. Lewitujemy w powietrzu. Ze skrajnym sennowłóctwem włącznie.
W imię czego? Ano tego różowo/niebieskiego człowieczka, który zabiera nasz sen. Jednocześnie dodając wiary, że chcieć to móc. I uskrzydlając do działania.
Jednak każdy rozkoszny bejbi blues, prędzej czy później, zamienia się w wake me up before you go go ;)
I siłą rzeczy powracamy do ulubionej substancji. Każdego ranka pozwalamy jej spływać wolniutko w kierunku żołądka. Gdzie chłonne ścianki z rozkoszą wchłaniają każdą cząstkę nieprzespanej nocy.


Ja swój początkowo zapijałam zbożówką. 
Myślałam, że uda mi się zaspokoić pragnienie. Oszukać sumienie. 
Niestety. Pamięć pamięta. 
Poza tym to nie to samo! Język kołkiem stawał!
Czego to ja nie wymyślałam. Cukier waniliowy. Mleko smakowe. Esencje. 
Mówią, że tak smakuje dzieciństwo. Nie wiem czyje! 
I w sumie spisałam ją już na straty.
Ale... 
Kto lepiej zrozumie zmorę? Jak nie druga zmora.
No! Teraz to ja pić mogę!

Bejbi Blues Koktajl 

szklanka mleka owsianego
banan
garść słonecznika
łyżka kawy Inki

Wszystkie składniki wymieszałam w blenderze.
Przelałam do kubka.
I wysiorpałam!

SKÅL Mamuśki! Na wspomnienie tych wszystkich nieprzespanych nocy i zbyt wczesnych poranków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli już zbłądziłeś w bastaleny strony, jesteś o komentarz mile poproszony ;)

Drogi "Anonimie" Ciebie też nie minie. Wpisz, proszę, w komentarzu chociaż swoje imię ;)