wtorek, 17 czerwca 2014

Nieprzepisowo #4 Od pierwszego spojrzenia czyli o Lucku histeryku i babci guślarce

Wierzycie w ciążowe zabobony? Zawsze wydawały mi się, takim czczym gadaniem. Będąc w odmiennym stanie, uważałam jedynie na sznurki, bo bałam się oplątania pępowiną. I tyle z przesądów. Zgagi nie miałam, więc widok owłosionego Lucka rozczulił mnie totalnie. I równocześnie utwierdził w przekonaniu, że nie warto zawracać sobie głowy babcinym bajaniem. Czyżby...? Bo jakby powiedziała Krysia Tuchałowa, pewne rzeczy nie żeby specjalnie, ale zwyczajnie przez nieuwagę, można uczynić.


Do mojego macierzyństwa podchodzę bardzo ambicjonalnie. Nie oznacza to, że uważam się za wszystko wiedzącą mamuśkę, bo i mój instynkt wymagał odpowiedniego pokierowania. Jednak Zosia Samosia, która we mnie drzemie, daje o sobie znać w postaci wszech buntu i sprzeciwu do wszelakich mamusinych, babcinych, teścinych i innych inych rad. Może inaczej, to ja wolę decydować kogo pytam i słucham, jeśli czegoś nie wiem. Białej gorączki dostaję kiedy ktoś na siłę próbuje mnie uszczęśliwić, podsuwając dobre rady na temat obchodzenia się z "moim" dzieckiem. Takiemu zachowaniu już na starcie mówię zdecydowane NIE, DZIĘKUJĘ! I jeśli ktoś nadal wie lepiej, to ja z uporem maniaka wyznaję swoje. Dotyczy to zarówno praktycznych rad jak i przesądów, których byłam przeciwniczką. Piszę byłam, bo i mnie zdarza się czasem przekonać do nieprzekonanego. Wydawało mi się, że nie padnę ofiarą tego zjawiska. Jednak to co z reguły odpycham od siebie najbardziej, wraca do mnie niczym bumerang. Już tłumaczę. 

Siedzieliśmy sobie pewnego popołudnia ze Stwórcą na szpitalnym korytarzu, korzystając ze świeżego powietrza, bo na oddziale siekierę można było wieszać. W pewnym momencie uwagę mą zwrócił dumnie paradujący tatuś z nosidełkiem w ręku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jeden, mały szczegół, który mnie po pierwsze rozbawił, po drugie rozczulił, a po trzecie wbił w osłupienie, że ludzie w coś takiego nadal wierzą. Czerwona kokardka. Słyszałam kiedyś od babci, chyba przy okazji urodzin mojego bratanka, o tego typu amuletach, że niby chronią przed zauroczeniem czy czymś w tym rodzaju. Ale na tym moja wiedza i chęć jej dalszego zgłębiania zakończyła się. Aż do teraz.

Że tak polecę klasykiem, punkt widzenia, zmienia się od punktu siedzenia. Nie chcę, abyście uznali mnie za matkę- wariatkę, ale wydaje mi się, że z podobnym zjawiskiem miałam do czynienia na własnym dziecku. Bo na własnej skórze jakieś 31 lat temu, o czym powiedziała mi dopiero teraz mama (swoją drogą ciekawe ile jeszcze niusów na mój temat chowa w rękawie ;)). Przyjechaliśmy z Pępkiem na tournee po moich rodzinnych stronach. Dziadki zdążyli już pół rodziny powiadomić o naszym przybyciu. Grill rozpalony, flaszki się chłodzą, a goście schodzą. Role klasycznie podzielone- Stwórca polewa, a Matka czuwa i odpiera ochy i achy przybyłych ciotek- klotek. "Tylko uważaj, bo jeszcze Ci go zauroczą!"- wyłapałam jednym uchem, a drugim czym prędzej wyrzuciłam. Z pamięci także. Do dnia następnego. 

Młody od samego rana był jakiś niespokojny, rozdrażniony i płaczliwy. W brzuchu rechotanie żab i na przemian tylko kupa, cycek, kupa, cycek. W międzyczasie jakiś niespokojny półsen. Witki opadają. Pierwszy raz nam taki numer wywinął. Pod lustrację poszło całe moje wczorajsze menu, czy abym przez przypadek nie zjadła czegoś zakazanego i nie zaszkodziła dziecięciu. Już poczułam się jak wyrodna matka, która znowu się czegoś nażarła! Ale nie. Wszystkie produkty z atestem zgodności do spożycia. Miałam tylko obawy co do arbuza, ale przecież to w 70% woda. Więc cóż to, bo Młody nadal tylko kupa, cycek, kupa, cycek i ryk. Nie pomagały już grzechotki, masowanie brzucha, noszenie itp. Koło paranoi zataczało coraz większy krąg. Rozdrażniony Pępek niepokoił Stwórcę, a ten mnie. Jakoś przetrwaliśmy do kąpieli. Wydawało się, że już będzie dobrze, a tu po północy hulanki i swawole w najlepsze. Dobrze, że udało mi się na godzinę zmrużyć oko, bo przez najbliższe pięć mogłam sobie o tym tylko pomarzyć!

Nad ranem z odsieczą przyszła babcia- mama. Z politowaniem popatrzyła na zombie- córkę i pod pretekstem skrajnego wyczerpania i odwodnienia sutków oddelegowała mnie do kuchni, a sama zaoferowała się uspokoić Młodego. Tiaaaa, powodzenia- pomyślałam i oddaliłam się ku wodopojowi. Święta chwila. Królestwo za kawę. Za babcię. Za ciszę? Co jest??? Po chwili wracam na plac boju, a tu widok niespodziewany- Pępek śpi, a babcia siedzi i wpatrzona jak w obrazek z szelmowskim uśmiechem, zaczyna "A nie mówiłam?!" Coś mi tu nie pasowało, ale jeszcze nie wiedziałam co. A mama dalej, że ona w to wierzy, że mnie też to spotkało i że trzeba było... odczynić urok. Że co?! Że jak? Że tak... W celu odczynienia uroku należy polizać czółko dziecka, splunąć w cztery kąty, czary mary pod nosem i gotowe. Patrzyłam i nie wierzyłam własnym oczom. Jedynym argumentem, który do mnie przemawiał, był fakt, że mnie też to spotkało, bo inaczej wyskoczyłabym ze skarpetek. Ja, która przez całą ciążę miałam za nic mity o zgadze, obwieszałam się apaszkami i wisiorkami, lampiłam się na księżyc w pełni. Ja, poległam w walce z gusłami. A Młody w końcu spał. I nie płakał. A w pieluchy robi nadal... bo co ma innego do roboty ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli już zbłądziłeś w bastaleny strony, jesteś o komentarz mile poproszony ;)

Drogi "Anonimie" Ciebie też nie minie. Wpisz, proszę, w komentarzu chociaż swoje imię ;)